22 grudnia 2016

Serduszko

     Witam.
Mam dla was krótkie opowiadanie. Pisałam je przez ostatnie dwa dni i chyba nawet jestem z siebie zadowolona. Jest to pierwszy dłuższy tekst, który napisałam od bardzo dawna. Przepraszam za ten banalny tytuł, ale nic innego, bardziej sensownego nie przyszło mi do głowy. Myślę, że napiszę jeszcze jedną część, ale nic nie obiecuję. Zapraszam do czytania, a także komentowania. 




Szymon

Nigdy nie zastanawiałem się nad kresem istnienia, a także nie myślałem, że kiedykolwiek będę postawiony przed najtrudniejszym wyborem. Wyborem między życiem, a śmiercią. Wyborem, który kładzie na szali czyjeś marzenia, plany, miłości, sny i nadzieje. Nie, nie postanowiłem zostać płatnym mordercą, ani takim przypadkowym. Nie jestem lekarzem onkologiem, który musi pierwszy raz powiedzieć pacjentowi, że nie ma szans na przeżycie. Nie jestem dilerem narkotyków. Nie jestem żołnierzem na wojnie, który dostał rozkaz, aby strzelać do wszystkiego, co się rusza, ani policjantem, który musiał strzelić do jakiegoś bandyty. Nie napadnięto mnie, nie musiałem się bronić z nożem w ręce. Nie pracuję w zakładzie pogrzebowym, ani kamieniarskim. Szczerze? Nie mam nic wspólnego ze śmiercią i zawsze wydawała mi się być czymś odległym. Zawsze miałem wrażenie, że mnie nie dotyczy, ani mojej rodziny. Po prostu, przecież nie myślimy o śmierci przy śniadaniu, czy kiedy odwozimy dziecko do przedszkola. Zasypiamy z myślą, że na pewno obudzimy się następnego dnia rano. Nie może być inaczej, nie ma innej opcji. Nie ma... W takim razie, kim jestem? Przeciętnym facetem, który mieszka na przedmieściach i ma na pozór idealne życie. Jestem jednym z tych, którzy mają nastawiony budzik na szóstą rano, aby spokojnie się zebrać, a i tak wstają po siódmej, a potem biegają jak opętani po domu, aby zdążyć na czas. Jestem jednym z tych, którzy piją tylko kawę na śniadanie i ignorują wszelkie informacje na temat niezdrowego trybu życia. Jestem jednym z tych, którzy całują żonę przed wyjściem z domu, a następnie odwożą córkę do szkoły. Jestem jednym redaktorów naczelnych wydawnictwa, które ledwo zipie przez rozwijający się internet. Jednak to nie ma żadnego znaczenia. Ważne jest to, że musiałem dokonać wyboru. Wyboru między życiem młodej dziewczyny, której nie widziałem nigdy na oczy, a jej śmiercią. Musiałem... i kompletnie nie wiedziałem, co miałem takiego zrobić. Ta odpowiedzialność mnie przytłoczyła, a ja chciałem uciec. Daleko...
            Kręciłem się po szpitalnym korytarzu i czekałem na jakąkolwiek informacje. Nikt nie chciał mi nic powiedzieć. Wszyscy mówili mi, że będzie dobrze i muszę być cierpliwy, ale przecież zawsze to powtarzają. Takie psychologiczne podejście do rodziny pacjentów. Usiadłem na krześle i zacząłem wpatrywać się w ścianę. Miałem w głowie tysiące myśli, których nie potrafiłem ułożyć w całość. Rozważałem chyba wszystkie opcje, ale nie chciałem myśleć o tym, że moja żona może umrzeć. Bałem się wielu rzeczy. Pytań, na które nie znałem odpowiedzi, oraz tych, na które nie chciałem odpowiadać. Słów, które mogłyby zmienić moje całe życie, oraz ciszy, która wydawała się być jeszcze gorsza. Domu pełnego ludzi i pustki, która aż krzyczała. Bałem się sam siebie i dzwonka mojego telefonu. Wyjąłem go z kieszeni spodni i popatrzyłem na wyświetlacz. Szef. Niech się wali...
            Wstałem z miejsca i ponownie spacerek po korytarzu. Miałem wrażenie, że minęła wieczność, chociaż telefon wskazywał dopiero godzinę. Najgorszą godzinę mojego życia. Z resztą, nie miałem tyle czasu. Przecież musiałem jechać po Zosię do szkoły. Nie chciałem, aby ponownie siedziała na schodach i myślała, że rodzice jej nie kochają, bo zawsze o niej zapominają. Szczególnie ja. Jestem nieidealnym ojcem wrednej dwunastolatki, która zaczyna wykazywać cechy przeciętnej zbuntowanej nastolatki.
            - Przepraszam, czy pan Szymon Kaczmarek?
            Co za idiotyczne pytanie, oczywiście, że to ja.
            Odwróciłem się i zobaczyłem lekarza, który patrzył na mnie ze współczuciem... ale już takim wypalonym, które było puste niczym paczka papierosów, którą miałem w samochodzie.
            - Tak, to ja. Mogę w końcu dowiedzieć się, co takiego dzieje się z moją żoną?
            Staruszek ciężko westchnął i zaprosił mnie do swojego gabinetu. Czułem, że coś jest nie tak, przecież złych informacji nie przekazuje się na korytarzu, na którym wiszą plakaty dotyczące promocji zdrowego trybu życia. Wiedziałem, co takiego chciał mi powiedzieć, chociaż nie dopuszczałem do siebie takiej myśli. Może to wszystko było tylko snem, a ja zaraz obudzę się. Szósta rano... dzwoń budziku. No dzwoń, do cholery?! Dlaczego nie dzwonisz!
            Usiadłem na krześle. Lekarz na przeciw mnie.
            - Robiliśmy wszystko co mogliśmy... - zaczął, ja po moich plecach spłynął zimny dreszcz, który sprawił, że oblała mnie fala gorąca. Serce na chwilę mi stanęło. - Niestety, pańska żona zmarła na stole operacyjnym...
            Nie, to na pewno sen. Budzik, do cholery! Pierwszy raz chcę, abyś zadzwonił, a tego nie robisz! No dzwoń!
            - Dobrze się pan czuje? - Zapytał mnie.
            Kolejne idiotyczne pytanie.
            Kiwnąłem głową, bo było mi tak słabo, że nie mogłem wydusić z siebie ani jednego słowa.
            - Proszę przyjąć moje wyrazy współczucia - mówił. - Wiem, że to nie jest odpowiedni moment, ale muszę zadać panu te pytanie właśnie w tym momencie. Chodzi o pobranie narządów do przeszczepu, głównie serca. Nie mamy w rejestrze sprzeciwu pańskiej żony, ani wyrażenia zgody... także decyzja należy do pana. Zdaję sobie sprawę, że nie chce pan teraz o tym słuchać, ale proszę pomyśleć, że może śmierć pańskiej żony nie poszła na marne i może dać pan komuś nowe życie, lepsze życie... - ciągnął. Niewiele obchodziło mnie to, co do mnie mówił. Moja żona nie żyła... moja Ania... moja... a on chciał wyrwać z niej serce. Serce, które mnie kochało. Serce, które ja nadal kocham. Moje serce...
            - Przepraszam, ja muszę... ja muszę się zastanowić... muszę wyjść... - ledwo z siebie wydusiłem.
            - Panie Szymonie, nie możemy czekać!
            - Przepraszam.
            Wstałem z krzesła i wyszedłem z gabinetu. Oparłem się o ścianę, a następnie się po niej osunąłem. Za dużo tego wszystkiego... za dużo emocji, za dużo informacji... za dużo.
            Budzik, dzwoń!
            Nie, przestań się łudzić, że to sen. Budzik nie zadzwoni... nie dzisiaj, nie teraz.



Emilka

Żyj szybko, umieraj młodo. - Zawsze to sobie powtarzałam i mogę powiedzieć, że było to moje życiowe motto. Jednak nigdy nie zastanawiałam się nad sensem tych słów. Po prostu, brałam z życia tyle ile mogłam, a może nawet jeszcze więcej. Brałam wszystko i nie zastanawiałam się nad konsekwencjami swoich wyborów. Nigdy nie byłam spokojną dziewczynką, która grzecznie siedziała w książkach i uczyła się do kolejnego sprawdzianu. Nie było weekendu, abym nie znalazła się na imprezie. Nie było wieczoru, abym nie wypiła chociaż kieliszka wódki, albo wina. Nie było godziny, abym nie zapaliła papierosa. Nie było roku szkolnego, z którego nie miałabym zagrożenia. Nie było miesiąca, abym nie poszła na wagary. Nie było chłopaka, którym się bawiłam, nie było dziewczyny, w której się nie zakochałam. Nie widziałam w tym nic złego, aż do pewnego dnia... przeciętnie zwyczajnego. Zachorowałam na grypę, którą oczywiście miałam gdzieś. Ciepłe ubranie w mrozy? Nigdy... zawsze szpileczki, rajstopki, sukienka, płaszczyk, idealne ułożone włosy (oczywiście, że ostatni raz na głowie miałam czapkę chyba w przedszkolu). Dekolt podkreślający piersi, także noszenie szalika też nie wchodziło w grę. Musiałam wyrażać siebie i podkreślić na każdym kroku, że nie wstydzę się tego, kim naprawdę jestem. Musiałam... bo inaczej dusiłam się sama w sobie, zapadałam i traciłam wszystko, co starałam się zbudować. Niestety, może zrobiłam w życiu coś złego, albo po prostu, Bóg postanowił utrzeć mi nosa. Zachorowałam na grypę, przeleżałam dwa dni w domu, a następnie wyszłam na imprezę. Nie mogłam odpuścić, bo przecież moja dziewczyna miała urodziny. Prosiła mnie, abym została w domu, ale ja wiedziałam lepiej. Znieczuliłam się alkoholem. Choroba po paru dniach minęła, a ja zapomniałam o całej sprawie. Jednakże grypa zostawiła po sobie pamiątkę... zapalenie mięśnia sercowego, które skończyło się całkowitym zniszczeniem mojego serca. Żyłam szybko i właśnie miałam zamiar umrzeć młodo...
            Miałam już dość leżenia i patrzenia się w sufit, ewentualnie za zmieniający się za oknem obraz. Na początku drzewo nie miało liści, potem wypuściło małe pąki, które z czasem rozwinęły się w piękne duże liście, aż zaczęło je zrzucać. To drzewo za oknem było moim jednym odniesieniem do mijającego czasu. Ciężko westchnęłam i podniosłam się do pozycji siedzącej. Byłam sama w sali. Moja mama już dawno przestała mnie odwiedzać, ojca nigdy nie poznałam, a rodzeństwa nie uświadczyłam. Miałam jedynie moją dziewczynę, która została ze mną, mimo wszystko... mimo tego, że widziała, że są to nasze ostatnie miesiące, tygodnie, a może nawet dni. Myślę, że pogodziłam się ze swoim losem. Chociaż została we mnie resztka tlącego się buntu, który właśnie objawił się chęcią wstania z łóżka. Już dawno nie chodziłam, bo nie miałam na to siły. Moje serce ledwo biło. Naprawdę bardzo się starało, ale powoli zbliżał się jego kres. Chciałam podejść do umywalki, aby popatrzeć w lustro. Chciałam zobaczyć, czy mogę wyglądać jeszcze gorzej niż poprzednio, kiedy siebie widziałam. Na pewno byłam cieniem dawnej Emilki. Zawsze piękne, grube i lśniące włosy zmatowały i stały się przerzedzone. Idealna ciemna cera bez skazy stała się sina, z bruzdami i plamami, na które nie chciałam patrzeć. Zgasł blask w oczach, zniknęły idealne kobiece kształty. Zamknęłam oczy, podparłam się na rękach na łóżku, aby opuścić nogi na podłogę i kiedy poczułam grunt pod stopami... momentalnie poczułam go także pod kościstym tyłkiem. Zleciałam z łóżka i nawet nie miałam siły, aby ponownie się na nie wdrapać.
            Myślałam, że umrę na tej zimnej, szpitalnej podłodze. Może nawet tego chciałam. Zakończyć już cierpienie. Oczywiście byłam w kolejne do przeszczepu serca, ale już dawno straciłam wiarę, że się doczekam. Przecież było o wiele więcej ludzi, którzy bardziej zasługiwali na nowe życie. Robili coś dobrego dla świata, dla innych, a nie tylko marnowali tlen na kolejnej imprezie. Zdałam sobie sprawę z tego, że moje życie, barwne życie, tak naprawdę jest jedną wielką pustką, której nie da się się niczym sensownym zapełnić. Położyłam głowę na podłogę i przez chwilę poczułam szczęście. Tak po prostu bez większego powodu... może to już, może właśnie umarłam... może to już koniec...
            - Boże, Emilka, co się stało?! Dlaczego leżysz na podłodze?!
            Dotarł do mnie głos mojej dziewczyny. Chyba jednak nie byłam w niebie. Marta miała się dobrze i raczej się tam ze mną nie wybierała. Z resztą, na pewno trafiłabym do piekła.
            - Chciałam iść na spacer. - Odpowiedziałam bez większej chwili zastanowienia się. W sumie, to powiedziałam prawdę. Przejście parę kroków od łóżka do umywalki było dla mnie wyprawą życia. Prawie jak całodniowa wędrówka po górach.
            Marta zawołała pomoc, aby położyć mnie ponownie na łóżku. Odwróciła głowę w drugą stronę. Nie chciałam z nią rozmawiać. Marta złapała mnie za rękę i mocno ścisnęła. Może trochę za mocno, ale nic nie mówiłam.
            - Emila...
            Milczałam.
            - Emilka, jeszcze trochę... zobaczysz, na pewno znajdzie się dawna... a jak już będziesz miała tę operację, to ja dopilnuję wszystkiego... a potem gdzieś sobie pojedziemy. Nad morze... i będziemy spacerować brzegiem i te zachody słońca...
            - Przestań! - Krzyknęłam i wyrwałam swoją dłoń z jej uścisku. Popatrzyła na mnie wyczekująco, a zarazem z bólem w oczach. Chyba już od dawna czuła, że ją od siebie odrzucam, ale ja chciałam tylko dobrze. Postanowiłam jej to powiedzieć.
             - Myślę, że powinnaś... o mnie zapomnieć i znaleźć sobie kogoś innego. Z resztą, jestem przekonana, że na pewno jest ci pisany ktoś o wiele lepszy.
            - Co ty takiego mówisz? W ogóle jak możesz?!
            - Mówię, to co myślę... i wyjdź. Zostaw mnie...
            Marta zaśmiała się.
            - Nie wygłupiaj się. - Powiedziała. - Fajnie, że masz nastrój do żartów, ale proszę cię... nie w taki sposób.
            Wbiłam w nią wzrok. Przeszyłam ją spojrzeniem. Chyba jeszcze nigdy tak na nią nie patrzyłam. Tak jak na swoją matkę, kiedy się mnie wyrzekła, gdy powiedziałam jej, że jestem lesbijką.
            - Zostaw mnie. - Cedziłam każde słowo. - Nie chcę cię więcej widzieć, rozumiesz? Wyjdź z tej sali w tym momencie i już nigdy więcej tu nie przychodź!
            Marta otworzyła usta ze zdziwienia. Chciała coś powiedzieć, ale ostatecznie nie wydała z siebie ani jednego słowa. Do oczu napłynęły jej łzy, a mnie zmiękło serce, ale nie dałam tego po sobie poznać. Momentalnie się zerwała z miejsca i poszła do drzwi, jednak nie wyszła od razu. Stanęła w progu i popatrzyła jeszcze na mnie.
            - Ciekawy kiedy zrozumiesz, że moja miłość do ciebie jest silniejsza od wszystkiego co znasz... - Szepnęła i wyszła.
            Zostałam sama...
            - Ja też cie bardzo kocham... - Szepnęłam i wtuliłam się w poduszkę.
            Ponownie zamknęłam oczy i zaczęłam zatracać się sama w sobie. Był to dobry moment, aby zrobić porządny rachunek sumienia i przygotować sobie jakąś linię obrony przed Bogiem. Musiałam wiedzieć, jak mam się ze wszystkiego wytłumaczyć i chociaż zawalczyć o jakieś w miarę przytulne miejsce w czyśćcu. Ponownie poczułam taki błogi spokój, a zarazem ciepło, które zaczęło mnie oblewać. Może właśnie teraz nastał koniec i już nie musiałam nic robić. Umieranie chyba nie jest aż takie straszne. Po prostu zamykasz oczy, a potem sobie lecisz, lecisz, lecisz...
            - Dzień dobry Emilko.
            Nie, to nie głos Anioła u bram nieba, a mojego lekarza prowadzącego. On raczej także nie wybierał się na tamten świat, także musiałam pogodzić się z myślą, że jeszcze nigdzie nie poleciałam. Uchyliłam jedno oko i popatrzyłam na niego. Zazwyczaj przychodził do mnie ze zmartwioną miną, a teraz po prostu się uśmiechał. Otworzyłam drugie oko i wbiłam w niego wzrok. Lekarz usiadł na krześle, na którym przed chwilą siedziała Marta. Nic nie mówiłam i czekałam, co on ma mi takiego do powiedzenia.
            - Mam do ciebie bardzo dobre wieści. - Zaczął.
            - Dostanę nową salę z telewizorem i pełnym pakietem programów?
            - Nie, dostaniesz nowe serce. Dzisiaj znalazł się dawca. - Powiedział bardzo spokojnym głosem, ale jego spokój wcale mi się nie udzielał. Nie wiedziałam, co mam myśleć, jak się zachować, zrobić i po prostu zaczęłam płakać. Ze szczęścia, a może rozpaczy, że nigdzie sobie nie polecę... sama nie wiem. Chyba to nie miało żadnego znaczenia. Moje zmęczone serce nagle zaczęło wariować i chyba od bardzo dawna czułam, że bija. Obalała mnie fala gorąca. Miałam ochotę wstać z łóżka i zacząć tańczyć, ale nie chciałam ponownie przytulać się do podłogi, także tylko zacisnęłam dłonie w pięści i zaczęłam uderzać nimi o łóżko. Lekarz mówił dalej. - Operacja odbędzie się za parę godzin. Zaraz przyjdzie do ciebie pielęgniarka, aby cię przygotować... - oświadczył i wstał ze swojego miejsca.
            - Panie doktorze... - zagadnęłam - Mogę wiedzieć, kto jest dawcą?
            - Przykro mi, Emilko, nie udzielamy takich informacji. - Odpowiedział z uśmiechem i wyszedł.
            Zanim przyszła pielęgniarka miałam chwilę do zastanowienia. Mój entuzjazm opadł tak szybko jak się pojawił. Może nie powinnam o tym myśleć i tylko się cieszyć, ale dotarło do mnie, że dzisiaj ktoś musiał umrzeć, abym ja mogła żyć dalej... dalej marnować tlen. Zaczęłam zastanawiać się, kim była ta osoba, czyje serce będzie teraz biło dla mnie. Przecież nigdy nie będzie moje... na pewno już kogoś bardzo kochało i było złamane parę razy. Miało swoje plany, marzenia i... rodzinę... Musiała to być młoda i zdrowa osoba... może matka małego dziecka? Albo facet, który ma kobietę w ciąży? Nastolatek, który w tym roku ma pisać maturę... mógł to być każdy, kto miał przed sobą całe życie. Przewróciłam się na bok i po moich policzkach ponownie zaczęły płynąc łzy, jednak teraz żalu, złości... dlaczego ktoś musiał umrzeć, aby ratować mnie. Dlaczego musiała stać się taka ofiara... chyba na to wszystko nie zasłużyłam. Nie ja... bo ja nic dobrego nie zrobiłam. Nic... tylko wszystkich krzywdziłam. Nawet przed chwilą skrzywdziłam jedyną osobę, która jeszcze mnie kocha...
            Pielęgniarka przyszła do mnie, położyła mi dłoń na ramieniu.
            - Emilko? Widzisz, cuda się zdarzają... właśnie zaczynasz nowe życie. - Powiedziała czule.
            - Obawiam się, że na to wszystko nie zasłużyłam...
            - Och, nie możesz tak myśleć... ja wierzę w przeznaczenie. Wszystko dzieje się z jakieś powodu.
            - Ktoś teraz bardzo cierpi, bo stracił bliską osobę... osobę, która umarła, abym ja mogła żyć dalej. Wie pani? Ja zawsze miałam wszystko gdzieś. Nie obchodziło mnie to, że krzywdzę ludzi, ranię rodzinę i samą siebie. Liczyła się tylko dobra zabawa... nic więcej... nie pomagałam, bo nie widziałam sensu. Gardziłam ludźmi, którym się nie udało, bo myślałam, że to ich wina i sami zgotowali sobie taki los... a przecież to nie tak... nie zasłużyłam, bo moje serce nigdy nie potrafiło szczerze pokochać.
            - Myślę, że teraz jest właśnie czas, aby wszystko zmienić. Zastanowić się nad tym, co było, a także co może być. Em, zaczynasz nowe życie, z nową kartą... a może nowe serce ma do rozdania bardzo dużo miłości.
            Odwróciłam się do niej i przetarłam oczy ręką.
            - Ma pani rację... zmienię wszystko, jak tylko wyjdę z tego gówna. Wszystko...
            Zawsze rzucałam słowa na wiatr. Puste słowa. Obiecywałam, że się zmienię, że się poprawię. Jednak tym razem było inaczej. Pierwszy raz moje słowa miały jakiekolwiek znaczenie. Nie mogłam przecież zmarnować tego serca i zatruć go jadem pogardy dla świata. Nie mogłam...


Szymon
           
            Ostatni statek przypłynął do portu.
            Deszcz spływający po szybie.
            Smak taniego whiskey.
            Dym papierosów unoszący się w pokoju.
            Głos Lany Del Rey.
            Zdjęcia na lodówce.
            Tęsknota...
            Zapach świeczek kupionych w chińczyku...
            Wyłączyłem telewizor. Mówili o kolejnym zamachu. Znów zginęli ludzie, wiele zostało rannych. Odłożyłem pilot na stolik i zdałem sobie sprawę z tego, że wcale mnie to nie obchodzi. Dnie wydawały się być takie puste, ciche... może trochę za spokojne. Od pogrzebu Ani minęło już trochę czasu. Zosia przestała chodzić do szkoły, a ja nawet nie miałem siły jej tam wysyłać. Dobrze wiedziałem, że będzie musiała powtarzać klasę, jednak w tym momencie nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Odstawiłem szklankę z trunkiem i wstałem z kanapy. Moja córka całymi dniami siedziała zamknięta w pokoju, a ja nie potrafiłem z nią rozmawiać. Ponownie bałem się tych wszystkich pytań. Milczenia także. I za dużo piłem. Musiałem przestać, bo przecież Ania nigdy by mi tego nie wybaczyła... tego, że zniszczyłem naszą rodzinę, o którą tak bardzo walczyliśmy.
            Postanowiłem porozmawiać z Zosią, także w tym celu udałem się do jej pokoju. Chciałem tak po prostu wejść, ale zdałem sobie sprawę z tego, że przecież niedawno skończyła trzynaście lat. Miała urodziny trzy dni po pogrzebie. Zacisnąłem mocno powieki i zapukałem, jednak spotkałem się z ciszą. Zazwyczaj słuchała głośno muzyki, ale teraz panowała cisza. Zacząłem się obawiać, że może wcale nie ma jej w pokoju, w mieszkaniu. Mogła sobie wyjść, a ja nawet tego nie zauważyłem.
            - Zosiu, porozmawiajmy... - Powiedziałem do drzwi.
            - Nie mamy o czym. Nigdy nie wybaczę tobie, że pochowałeś ją bez serca. - Odpowiedziała głosem pełnym jadu.
            Z jednej strony odetchnąłem z ulgą, a z drugiej jej słowa uderzyły we mnie. Podjąłem decyzję o oddaniu narządów Ani do przeszczepu, ale nie rozmawiałem o tym z naszą córką. Z resztą, nawet nie było na to czasu. Ciężko westchnąłem.
            - Zośka... musimy rozmawiać...
            - Zostaw mnie. Idź chlej to swoje whiskey i oglądaj zdjęcia mamy.
            Poczułem się bezsilny. Nigdy taki się nie czułem, ale od pogrzebu Ani niemoc ogarniała mnie każdego dnia. Nie chciałem naciskać na córkę, bo to chyba nie było dobre rozwiązanie. Osunąłem się tylko po ścianie, podkurczyłem kolana pod brodę i zacząłem płakać... wyć. Tak, wyłem, bo nic innego mi nie zostało. I nawet już nie wstydziłem się swoich łez. Zawsze starałem się być prawdziwym mężczyzną, który nie boi się niczego. Panem sytuacji. Ania mogła schować się w moich ramionach i nie musiała się niczego bać, bo ja sam się nie bałem. Jednak ona była dla mnie wszystkim... a w momencie straciłem wszystko. Płakałem, a Zosia musiała mnie usłyszeć. Drzwi do jej pokoju się uchyliły i popatrzyła na mnie. Nie chciałem, aby widziała mnie w takim stanie, ale miałem już to gdzieś. Zamknęła drzwi, ale po chwili wróciła. Z pluszowym misiem. Dała mi maskotkę i usiadła obok mnie, a potem mocno mnie przytuliła. Nawet nie chciałem już komentować tego, że śmierdziała papierosami...
            - Pamiętasz? Dałeś mi go, kiedy szłam do pierwszej klasy i tak bardzo się bałam... powiedziałeś, że będzie mnie chronił i nie mam czego się obawiać..
            - Pamiętam...
            - Także... nie mamy czego się bać, tato...
            - Zośka... - Objąłem ją, a ona się we mnie wtuliła. - Tak bardzo cię kocham...
            - Ja ciebie też...

3 komentarze:

  1. Dziękuję. Po prostu dziękuję, Rosie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie chce mi się pisać długiego komentarza, bo i słów wielu tu nie potrzeba. Z każdym rokiem Twoje teksty są bardziej dojrzałe. Pamiętam Twoje prace sprzed 5 lat - Smak Łez pisała nastolatka i choć było to opowiadanie fabularnie na wysokim poziomie, to jednak wciąż brakowało Ci warsztatu.
    Dziś jest to kawał dobrego czytadła napisanego przez młodą kobietę. Tekst świetny nie tylko pod względem fabuły, ale i rzemiosła.
    Gratulacje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie spodziewałam się tego, że to przeczytasz, także dziękuję za poświęcenie mi chwili... i za te słowa... aż serduszko zaczęło mi szybciej bić.

      Usuń